Dlaczego ofiara narcyza nie potafi odejść?- bezsilność, czy siła?

Dlaczego ofiara narcyza nie potafi odejść? – bezsilność, czy siła?

W większości źródeł możemy przeczytać / usłyszeć o głównej teorii, że ofiary narcyza nie potrafią odejść, ponieważ są już tak słabe psychicznie, czy zmanipulowane, że straciły władzę nad sobą, przekazując ją w ręce swojego oprawcy. Oczywiście, to często kluczowa przeszkoda dla wielu z tych krzywdzonych osób.

A co jeżeli, nie odchodzimy nie z powodu słabości, a siły, większej niż nam się nawet zdawało? Czy to w ogóle możliwe, czy to skrzywiony już i napiętnowany narcystyczną przemocą punkt widzenia?
Czy mieliście kiedykolwiek odczucie, że, jak nikt, jesteście najbliżej swojego oprawcy? Jak nikt, znacie jego najmroczniejszy sekret – ponieważ to na Was wylewa wszelkie swoje frustracje i niepohamowaną naturę swojego zaburzenia. Cały świat zna tylko fasadę, a to właśnie Wy, jako jedyni , „dostąpiliście” tej (wątpliwej oczywiście) łaski zbliżenia się? I nie chodzi o te wszystkie historyjki, które nam narcyz sprzedaje, podczas „love bombingu”, żebyśmy myśleli, że my i on jesteśmy idealnie dla siebie stworzeni. Dwie bratnie dusze, które się spotkały raz na milion przypadków, „wyjątkowi”, itp.
Pewnego dnia, analizując po raz kolejny (też to znacie?) masę wszystkich wydarzeń, słów, migawek z naszego wspólnego życia, naszły mnie takie refleksje…
On mi często mówił:

„Sam nie wiem kim jestem,
nie znam samego siebie,
więc tym bardziej nikt inny
nie może być w stanie poznać
mnie prawdziwego. Nigdy.”.

Patrząc przez pryzmat, że narcyz to emocjonalnie dziecko, a mentalnie nastolatek -zatrzymani w rozwoju, nie mający dostępu do siebie, swych emocji, nie umiejący nic o nich powiedzieć, (jak większość, także i tych zdrowych, ale za to bardzo niedojrzałych osób), można pokusić się uznać, iż nie oznacza to wcale, że inni, obserwujący go z boku, również nie są w stanie o nim nic powiedzieć… Trochę jak matki zbuntowanych nastolatków, których w wieku dojrzewania roznosi cała ta burza hormonalna, oni zwykle w tym okresie nie rozumieją samych siebie za bardzo, nie umieją określić, kim są i dlaczego kieruje nimi czasem taki dziwny i trudny do okiełznania gniew. Ale matka wie, co się z nim dzieje, co mu dolega, zna swojego syna, potrafi sporo więcej o nim powiedzieć, niż tylko „zbuntowany nastolatek, który nic nie ma w głowie. Matka wie, że to tylko przejściowe (choć u narcyza niby nie). Dlatego ciężko mi się zgodzić z założeniem, że jako bliska, empatyczna osoba, nie znam tego człowieka, nic o nim nie mogę powiedzieć, albo, że to co o nim wiem, to na 100% nieprawda.

Ofiara systematycznie traumatyzowana przez narcyza, doświadcza tej samej traumy, której i on doświadczył i doświadcza nadal, jako zespołu stresu pourazowego. Tutaj warto przypomnieć, czym tak naprawdę jest narcyzm (wg Sama Vaknina), to nic innego jak zatrzymane w rozwoju emocjonalnym skrzywdzone (zazwyczaj przez niezdolną do miłości, oziębłą, nieobecną matkę) dorosłe już dziecko, będące z tego tytułu obciążone PTSD lub CPTSD – zespołem stresu pourazowego. To bardzo skrótowo. W ogóle w świetle tej teorii, dużo łatwiej wreszcie wszystko zrozumieć i sobie posklejać (odsyłam zainteresowanych na kanał YouTube Vaknina, który sam cierpi na NPD -narcystyczne zaburzenie osobowości, jest „oświeconym” narcyzem, przy okazji próbuje znaleźć drogi do uleczenia zaburzenia. Rozwinięcie teorii, skąd się narcyzm bierze znajdziecie na jego kanale, ale także, przetłumaczone na moim blogu w innych wpisach).

Wracając. Skoro wiadomo też, że narcyz traktuje bliskich (partnerów czy np swoje dzieci) jako własne „przedłużenie”… To na nas projektuje i wyrzuca cały ten syf, który sam w sobie dźwiga. Doświadczamy wszystkich tych mrocznych traum, które i jemu w duszy muszą grać. On się ich chwilowo pozbywa, żeby sobie ulżyć, a później to my je nosimy i cierpimy jako następni… Kula śnieżna nabiera rozpędu i wielkości… aż zdarzyć się może, że z impetem uderzy w mur, rozpadnie i zakończy swój pęd – to te skrajne przypadki, kiedy ktoś był zbyt słaby, nie wytrzymał ciągłych traum, presji i postanowił ze sobą skończyć. Ci, którzy przetrwali, albo dalej toczą się bezwładnie, bez własnej kontroli, uwięzieni jakby w koszmarze, bez wiary i sił na zmianę, albo, pomimo udręczenia, urośli w siłę i postanowili wysiąść z tego pociągu i obrać własną drogę. Ale są i ci, którzy urośli w siłę i zostali. Ci, którzy jakimś cudem zostali i po wszystkich tych przejściach pozbierali się, otrzymali być może szersze spojrzenie na rzeczywistość. Czy któreś z Was sądzi, że znajduje się właśnie w tej grupie? I czy uważacie, że skoro Was to nie zabiło i dalej w tym zostajecie – też , podobnie jak narcyz, jesteście psychopatami? (Bo takie sugestie nt. ofiar narcyzów lubią krążyć po sieci i chyba są zbyt powierzchowne).

Osobiście, dotknąwszy w pewnym momencie już chyba samego dna otchłani tego piekła, po tygodniach uwięzienia w niej, również fizycznego cierpienia, tułania się jak w transie, jak niespokojna udręczona snująca się dusza, w poczuciu odrealnienia, pewnego dnia otworzyłam oczy i… Poczułam się znów na swoim miejscu. Znów w swoim ciele, ale takim silniejszym, zdolnym do wstawania, funkcjonowania, racjonalnego myślenia. Może wystarczyło napisać w dwóch słowach: „pokonałam depresje”? 🙂

Wtedy też, postanowiłam wreszcie stworzyć ten serwis (myśl o tym, od dawna krążyła mi po głowie, ale zawsze, gdy tylko z moim „narcem” robiło się lepiej, plan ten odpływał w dal). Chcąc założyć wartościową witrynę, sama musiałam wgłębić się jeszcze mocniej w temat narcystycznego zaburzenia osobowości. Zauważyłam, że zaczęłam to jednak robić w sposób bardziej naukowy, a mniej emocjonalny, bardziej pragmatyczny i zdystansowany. Wtedy też poczułam, że uzyskałam taką zdolność obiektywnego patrzenia szerzej, inną perspektywę. Zgłębiając też coraz więcej i więcej, doznałam nagle olśnienia, że „tam” nie ma już dla mnie zagadki. Że ja już byłam tak blisko, najbliżej, jak tylko mogłam, że sposób, w jaki mój oprawca zadawał mi cierpienie, zbliżył mnie do tej jego otwartej krwawiącej narcystycznej rany. W taki sposób ta zaburzona osoba pokazuje nam siebie i swoje własne udręczenie. Nie zamierzam być mu za to wdzięczną – to byłaby już nieźle pokręcona patologia i masochizm… Bo dla przemocy, czy fizycznej, czy psychicznej, nie ma usprawiedliwień. Jednakowoż mam, być może tylko wrażenie, że udało mi się wejrzeć wgłąb jego duszy. W sensie, odpowiedź jest prosta – jeżeli chcesz wiedzieć, co dolega temu człowiekowi, spójrz na siebie, bo jesteś prawdopodobnie (Ty, oraz stan w jaki Cię wpędził) idealnym pokłosiem i odzwierciedleniem tego co dzieje się w nim. Ktoś bez ogródek użył nawet takiego terminu „jesteśmy ich workami na śmieci”, i,ciężko to o sobie wypowiedzieć głośno, ale coś w tym jest. Tym bardziej nie zachęcam nikogo, aby współczuł własnemu oprawcy, chociaż ja uważam, że zdołałam się po prostu wznieść ponad to i współczuję temu człowiekowi, może nawet bardziej niż sobie, ponieważ wiem, że ja, w przeciwieństwie do niego, ciągle mam dostęp do swoich emocji, wiem kim jestem, czuję się sobą w swojej skórze. Choć zapłaciłam wysoką cenę.

Oczywiście, wielu kładzie nacisk na rozróżnienie, że choroba to nie to samo co zaburzenie. Sugerując, że chorym ludziom można i należy współczuć (ponieważ są chorzy nie ze swojej winy), natomiast zaburzeni, są świadomi tego co robią i jeśli krzywdzą, to robią to przecież z rozmysłem, a zatem nie należy im się współczucie. Może. Ja potraktowałam narcyzm, jak śmiertelną chorobę, która odbiera i zawłaszcza powoli osobę mi bliską. Ale być może podchodzę do tego jeszcze nadal zbyt osobiście. Mój narcyz tłumaczył mi, że kiedy robi ze mną to co robi, nie jest sobą, przejmuje nad nim kontrole ktoś inny, a jego samego jakby całkowicie „odcina”. Później, dopiero po jakimś czasie, następuje wypadnięcie tamtej, a powrót własnej osobowości i nagła lawina wyrzutów sumienia, „co się stało, co uczyniłem, co ja narobiłem?”. Zgodnie z wyjaśnieniami Sama Vaknina, narcyz posiada zdefragmentowane ja, pokruszone na odłamki. Pomiędzy tymi odłamkami znajduje się mnóstwo luk i są to dosłownie luki w pamięci -pamięci siebie samego, czy wydarzeń (amnezja dysocjacyjna). Amnezja (wyparcie krzywd odniesionych z ręki rodzica) stała się sposobem uratowania siebie i przetrwania traumy (niestety kosztem podzielenia się jakby na osobowości). Luki te, np w pewnych wydarzeniach, narcyz częstokroć próbuje załatać, „szyjąc” dla nas na poczekaniu gadki-szmatki i brnąc w lawinę postępujących po sobie kłamstw, choć wcale nie musiałby tego robić. Jeżeli wielokrotnie usłyszeliście od swojego narcyza, „nie pamiętam”, a ja np znam to zdanie bardzo dobrze, to rozważcie, że to wyparcie to jego odwieczny mechanizm obronny, jedyny jaki zna, a być może nie perfidna próba wprowadzania Was w błąd. Kiedy twierdzi: „nie pamiętam” – mówi prawdę. Choć dla nas najczęściej wtedy brzmi to absurdalnie i niewiarygodnie. Kiedy zamiast tego szyje jakieś scenariusze -wtedy kłamie. Szczególnie, że mój narc kiedyś mi wyjaśniał, że nie wie dlaczego kłamie, ale robi to. Po prostu ot tak, po prostu od zawsze, jakby nigdy nie znał innego sposobu bycia. To jest ta jego amnezja dysocjacyjna – jako mechanizm obronny wszystkich narcyzów, wyuczony od dziecka.
Odbiegłam znów nieco od meritum. Ale w wątku narcyza skutek goni przyczynę i można tak długo analizować i wędrować po meandrach swojej historii z Nim.

Dlaczego ofiara nie odchodzi? Bo część z nich jest na tyle silna, żeby zostać. Bo tylko osiągając apogeum krzywd, doznajesz też olśnienia, czym to w istocie jest, zbliżasz się do sedna i choć na nic to, bo czas został stracony, rany odniesione, serce złamane… Dla mnie to oświecające, ponieważ w pewnym momencie, gdy uznałam, że poddaje się, że nic już nie rozumiem i jestem tak daleko jego „ja”, a on staje się tak obcy… to jednak zdałam sobie sprawę, że właśnie byłam bliżej niż sądziłam. Pokazał mi co mu jest, w najokrutniejszy możliwy sposób, bo może innego nie zna, przystawiając mnie najbliżej tego piekła (swojej rany). Przetrwałam to, a ponieważ pokochałam tego człowieka, i intuicja podpowiada mi, że dokładnie wiem, w których momentach był sobą i za co go cenię, postanawiam zostać i powalczyć z tym dalej. I tu zaskoczę Was, bo wcale nie jesteśmy teraz fizycznie razem. Moje „zostaje” jest decyzją, o której on nawet nie wie. moje „zostaje”, oznacza, że angażuję się dalej w temat i nie okręcam się na pięcie, nie odwracam plecami, nie uciekam. Czy robię sobie krzywdę? – czas pokaże.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *